Archiwa miesięczne: Październik 2011

niepoczytalna poczytność

Niepoczytalna poczytność, czyli jak namierzyć tamaryszka

Miałam ostatnio do czynienia z przeróżnymi leksykonami. Lubię słowniki. Są takie dni, że mogłabym je czytać zamiast prasy. Nie robię tego często – trochę z obawy, by mnie nie wessało, trochę ze względu na to, by nie popaść w niepoczytalność lub inną anomalię.

Z ostatniego kontaktu jeszcze się nie otrząsnęłam, dlatego czepiam się znaczenia słów i dziwię niedopasowaniom. A wzrok mój padł na blogowe zestawienie haseł, które wpisane w wyszukiwarkę zaprowadziły poszukujących na tamaryszkowe włości.

„Poczytność” jaka jest, taka jest. Lepiej za bardzo nie rozbierać. Ciekawe wydaje mi się rozłożenie zainteresowania wśród dotąd zamieszczonych 31 wpisów. Królem magnesów jest notka z 29 marca 2011: sala samobójców (paralele). Niby dlaczego? Akurat o tym filmie pisało tak wielu, a ja nie zamierzyłam sobie, by stworzyć tekst głębszy nad inne, więc dlaczego? Proste. Film nabrał cech obrazu kultowego, postacie są niemal ikonami, a teksty odrywają się od scen i fruwają jak to skrzydlate słowa mają w zwyczaju. Wielu spragnionych fraz, które dotknęły ich podczas seansu (dowcipem lub trafnością), próbuje je odtworzyć… a dobrze wiemy jak szybko wyparowują z głowy cytaty. Nie powiem, mojej głowy słowa trzymają się dość uporczywie.
I gdybym wiedziała, że tak będzie, zanotowałabym cytatów więcej. Trwają więc łowy na: „najśmieszniejsze teksty z sali samobójców”, „najlepsze teksty…”, „czadowe teksty…”. A kto napisze tytuł filmu i magiczne słowo „teksty”, ten przekierowany zostaje na…”pre-teksty…”. Proste? No jasne.

Wykaz haseł podaje liczne strzały w tarczę. Uważam, że strzałem w dziesiątkę jest tytuł mego bloga. Tu przynajmniej wiem, że ktoś trafił na to, czego szukał. Sporo jest słów korespondujących z treścią wpisów, ale im uwagi poświęcać nie będę. Niezdrowe zainteresowanie budzą we mnie odstępstwa od logiki, słowa z kapelusza, ni przypiął ni przyłatał, takie, że nawet siódma woda po kisielu jest za gęsta na określenie ich pokrewieństwa z moim blogiem. Takie zbłąkane trafienia określam mianem „niepoczytalnych”.

„Niepoczytalny”, czyli „nieprzytomny, szalony, zagubiony między tym, co zamierzone a tym,co osiągnięte”. W niczym mi to, oczywiście, nie przeszkadza. Lunatycy i wszelkie motyle przysiadające na moment na kwieciu tamaryszka są widziani mile, choć niekoniecznie udaje mi się opanować zaskoczony wyraz twarzy. Dedykuję im kadr z filmu Wima Wendersa, Pina – korowód zmierzających nie wiadomo dokąd zahipnotyzowanych (a może lunatykujących?) tancerzy.

Na pierwszy rzut idą poszukiwacze tamaryszkowych historii miłosnych, ściślej: erotycznych. Moje oko wygląda jak wykrzyknik, bo nie nadążam z wypatrzeniem analogii. Ja, przypomnę, wywodzę się od nazwy wytwórni filmowej Agnes Vardy: Cine Tamaris.

Co się kryje za skojarzeniami tamaryszka z erotyką, tego nie wiem. Może winna jest Krystyna Nepomucka, pisząca przed laty powieści z tamaryszkiem w tytule (Sekret tamaryszka, Tamaryszek i dwa serca złączone, Tamaryszek i tajemnica babuni etc.), ale nie podejrzewam tej autorki o wybujałe dywagacje erotyczne. Pracowała jednocześnie w redakcji „Chłopskiej Drogi”, a tam to raczej gorączki emocjonalnej nie szerzono.

Kto szukał „nagości męskiej” i „tamaryszka do towarzystwa”, ten trafił kulą w płot. A wyznanie: „zakocham się w tobie, choć będzie to szok” odczytuję jak obietnicę. :)

Na drugi rzut weźmy ogrodników. Tropicieli: „tamaryszka francuskiego”, „tamaryszka białego”, „tamaryszka w formie drzewa”, „tamaryszkowych lasów”, „drzew tamaryszka w Turcji” oraz tych, których ciekawi zapach i liść tamaryszka. Na pocieszenie mają fotkę w tle nagłówka.

Dalsze porządkowanie nie ma sensu. Niepoczytalność nie daje się okiełznać. Najbardziej z równowagi wytrąca mnie zapotrzebowanie na „identyfikację wizualną niedźwiedzia”. Żaden komentarz nie przychodzi mi do głowy.


Pozostałe spróbuję potraktować jak rzucone mi w biegu hasło czekające na odzew.

Jak wymawia się „bovary”?    Bez udziwnień.     
Pryszczata dziewczyna. Dziewczyna z papierosem. To nie ja.
Faceci na plakatach perfum.  Wąchają lub pachną. Ten typ tak ma.
Czy Marysia będzie żyć? Będzie, ale do czasu.
Znaczenie krogulców na Notre Dame. Rzygacze wszech czasów.
Jak rozmawiać z tymi, którzy wszystko wiedzą? Unikać.
Ile przeciętnie kosztuje szafa z pawlaczem? Nie kupować niczego, co przeciętne.
Kiecki i loczki Emily Dickinson.
Kiecki i loczki… Nie miała ich w nadmiarze...
Gdzie mieszka dziewczynka Audrey, która czyni cuda? !Wszystko za jeden adres!
Niewinność utracona w deszczu. Okoliczności wcale niezgorsze.
Co to znaczy „wręcz przeciwnie”? Że trzeba czytać od prawej do lewej.
Co zarzuca sobie autor tamaryszka? Nic. [Ok, wiem, że chodziło o Herberta – w wierszu Tamaryszek zarzuca sobie, że zajmował się wielkimi sprawami a zapomniał o tamaryszku. Proszę to sobie wziąć do serca.]

Niezłe eseje. :)))

odważny unik

Habemus papam – mamy papieża, reż. Nanni Moretti, Włochy 2011

Kino Morettiego to dość przewrotna mieszanka tego, co społeczne i polityczne oraz tego, co prywatne, rozgrywające się w człowieku. Dorobek reżyserski jest pokaźny: Moretti kręci od lat 70. w tempie co dwa lata nowy film. Znam tylko trzy – Pokój syna (2001), Kajman (2006), Habemus papam…. (2011) – ale to wystarczy, by rozpoznać „charakter pisma” Morettiego i mieć zdanie na temat ulubionych zawijasów i mniej kształtnych liter, kropek czy haczyków.

Wiem, że Moretti jest ateistą o lewicowych poglądach, że bardzo krytycznie ocenia rządy Berlusconiego i zarówno na ekranie jak i w życiu gotów jest zamanifestować swoją niezgodę na towarzyszące sprawowaniu władzy przekręty i manipulacje. Ale to są właśnie te kształty, które w jego piśmie lubię mniej. Nad Kajmana przedkładam Pokój syna, w którym przygląda się sympatycznej rodzinie doświadczonej śmiercią nastoletniego chłopca. Plan kameralny, rozgrywający się wśród społecznych interakcji, ale skupiony na wnętrzu. Cieszę się, że w najnowszym filmie Morettiego znów ta jednostkowa perspektywa okazuje się ważniejsza.
A zważywszy na temat – konklawe obraduje i wybiera papieża, nowo wybrany wpada w depresję i ma problem z objęciem urzędu – mogło być inaczej.

Lubię u Morettiego sięganie do sportu, który hartuje, daje poczucie własnych możliwości i uczy gry fair. Z autopsji bierze swe obserwacje, bo sportową rywalizacją zajmował się osobiście.
I lubię, gdy on sam wciela się w jakąś postać. Zwłaszcza, że robi to z autoironicznym wdziękiem. Tak przynajmniej postrzegam jego wejście w rolę psychoanalityka, który ma sugerować dobre rozwiązania, analizować psyche innych, ale najwyraźniej nie czuje się w swych przypuszczeniach nieomylny.

Z Habemus papam… sprawa wygląda tak, że szkielet fabuły podawany jest w materiałach dystrybucyjnych. Każdy, kto przed obejrzeniem filmu zajrzy do jakiejkolwiek recenzji, nabędzie orientacji w temacie i dowie się, czego z grubsza może się spodziewać.

Czy to źle? Niekoniecznie. Obejrzałam wczoraj ten film po raz drugi. W lipcu poznałam go na wrocławskim festiwalu. Wydawało mi się, że kolejny ogląd będzie wtórny… jednak nie. Jestem pod wrażeniem kilku świetnie rozegranych scen, lekkości zmrużonego oka i tego, co z rolą nieszczęsnego papieża zrobił Michael Piccoli.

Mamy więc dużo kardynalskiej czerwieni i zamknięty świat konklawe. Łatwo można by było wprowadzić złośliwości na temat nieomylności wyboru, hierarchicznych zależności, jakiejś wewnątrzkościelnej gry politycznej. Wydaje mi się, że Moretti nie poszedł tym razem drogą satyry społecznej. Owszem, dostojnicy kościelni pokazani są humorystycznie, nieporadnie (a przecież są między nimi prawdziwi mężowie stanu!), z wyczuleniem na to, co ludzkie. Ale nie znaczy to wcale, że ktoś z nich kpi.

Gdy konklawe się przedłuża (przypomnę: wybrany na papieża kardynał Melville zanim ukazał się w papieskim oknie, przeżył atak depresji, a splot wydarzeń umożliwił mu ucieczkę z watykańskich murów), kardynałowie snują się w czerwonych sukniach jak na balu przebierańców. Jedni układają pasjanse, ktoś ćwiczy na stacjonarnym rowerze, inni marzą o pączkach ze śmietaną i porządnym włoskim cappuccino. Żaden chyba nie zazdrości wybranemu, bo kilka chwil wcześniej modlili się żarliwie: „Panie, tylko nie ja. Nie ja, proszę.”

W tym kardynalskim stadku wyróżnia się rzecznik prasowy Watykanu (Jerzy Stuhr) i psychoanalityk (Nanni Moretti). Pierwszy ma prawdziwe urwanie głowy, usiłując namówić Melville`a do wejścia w rolę a zarazem uspokoić rozgdakane media. Ten drugi, uwięziony wśród obcych mu mentalnie ludzi wiary, próbuje przegnać stagnację aranżowaniem pogaduszek i potyczek. A to zaprezentuje kościelnym mędrcom jak czyta Biblię psychoanalityk: otóż tak, że znajduje w niej opisy objawów chorób psychicznych (np. depresji). A to wyjaśnia kardynałom, by ostrożniej szprycowali się lekami. Wreszcie: urządza turniej siatkarski. Ach! Pysznie sfilmowany. Zwłaszcza, gdy swój jedyny punkt zdobędzie drużyna kardynałów z Oceanii. Zwolnienia, radość, triumf ducha walki… Warto te sceny obejrzeć.

Ale najlepsze, crème de la crème, jest w grze Michaela Piccoli. Gdyby w kardynale Melville było więcej pewności siebie albo trochę mniej poczucia odpowiedzialności za własne decyzje… Gdyby poddał się fali gratulacji i zapewnień, że wszystko będzie dobrze, bo nie może być inaczej (Bóg wybrał, Bóg pomoże), to przecież poszłoby jak z płatka. Ale dobroduszny wyraz twarzy, emanująca z oczu jowialność i pokora idą tu w parze z przekorą i charakterem zadziornym, domagającym się wewnętrznej zgody na każdy świadomie podjęty krok.

Potulny, ale umie tupnąć nogą, wrzasnąć i uciec. Świetnie! Zyskuje kilka dni na błąkanie się po Rzymie i dojrzewanie do decyzji bez precedensu.

To, co mu się przydarzy, to okruchy jego własnych dawnych marzeń (spotkanie z grupą teatralną przeprowadzającą próby Mewy Antoniego Czechowa) i strzępy codziennego życia, którego dotąd nie znał (jazda tramwajem, podróż samochodem z parą brykających dzieciaków, wizyta w sklepie etc.). Gdy jadąc tramwajem przepowiada sam sobie słowa, które mógłby wygłosić do wiernych, to aż chciałoby się, by rzeczywiście zostały one wypowiedziane i to takim właśnie tonem, niepozbawionym znaków zapytania.

Trudno przyjąć na siebie rolę papieża. Sytuacja jest wyjątkowa i ekstremalna. Ale i mniej wymagające role społeczne wymagają namysłu i rozeznania w sobie samym. Opowieść Morettiego przedstawia perypetie człowieka, który się wycofał, ale – paradoksalnie – jest to historia nieprzeciętnej odwagi. Rezygnować, gdy wewnętrzny głos mówi, że tak trzeba, to czasami czystej wody heroizm.

Scena, którą lubię najbardziej: końcowe przedstawienie w teatrze. Rewelacja. Zabawne, wzruszające, ze świetnie rozegraną kulminacją. Nomen omen: teatralne. I jeszcze to qui pro quo i pomieszanie prowincji Czechowa z watykańskim centrum świata. Świetne. Warto zobaczyć.

wysepki tożsamości

„Archipelag” nr 6

Od przybytku głowa nie boli?
A jednak. Szukam w mej skołatanej głowie sposobu, w jaki mogłabym zaprezentować najnowszy numer kwartalnika „Archipelag” i oscyluję między skrajnościami.

Albo przypomnę, że bardzo łatwo można przejść na stronę magazynu – klikając w baner na prawym marginesie blogu albo TUTAJ – i stamtąd pobrać pękaty pdf.

Albo wyliczę wszystkie teksty. Bardzo bym chciała zaznaczyć obecność każdego z nich – czytałam, wiem, że warto.
I dobrze życzę tym tekstom: niech znajdą swoich Czytelników, swój czas (wszystkich od razu pochłonąć się nie da) i swoje miejsce na dysku i w zakamarkach naszych myśli i emocji.

Okładkę zaprojektowała Emilia Dziubak, a patronuje jej Caravaggio, który podpowiada, by jednak zajrzeć w siebie – nie taki Narcyz straszny, nie takie wielkie ego, by przesłoniło cały świat. Zresztą, tak przeglądając się w tafli wody, w lustrze, księdze lub w czyichś oczach, widzi się przecież nie tylko czubek własnego nosa, ale i coś głębiej i dalej. Jeśli nie wszechświat, to przynajmniej jego kawałki, wysepki tożsamości.

Temat przewodni numeru – TOŻSAMOŚĆ – ujęty w formę esejów, rozwijają: Ania Maślanka, Monika Długa, Renata Długołęcka, Kamila Kunda, Stefania Szostok, Ania Ready i Paulina Surniak.

Czy istnieje tożsamość bez pamięci? Jak bardzo i z jakim skutkiem walczą o nią dotknięci amnezją: antykwariusz z  Tajemniczego płomienia królowej Loany Umerto Eco i pisarz z Dafne znikającej Somozy?

Czym jest tożsamość Polaka po 1989? A przynajmniej jak diagnozują ją współczesne reportaże Szczygła, Tochmana, Nowaka, Słomczyńskiego i innych? Czy jest to rzeczywiście „tożsamość zwielokrotniona – kilku ludzi w jednym”?

I po co w ogóle pytać o tożsamość w czasach, gdy tylu z nas żyje na styku wielu kultur – w oderwaniu od tej, w której przeżyło się dzieciństwo, pod wpływem innej, która wypiera dawną lub tworzy z nią nową jakość? Po co? – to oczywiste, gdyż „tożsamość nigdy nie jest pojedyncza”, składamy się z warstw jak cebule. Socjologiczny namysł nad tą kwestią przybliża do tego, by szukać w różnorodności tego, co nas łączy.

Ale mimo wielkoświatowych trendów, zawsze ciekawie jest przyjrzeć się obrazom małych ojczyzn i śladom, jakie zaznaczają w osobowościach ich mieszkańców. Na przykład  Górny Śląsk, proszę bardzo: kto zna Horsta Bienka i Janoscha? A warto.

Mówić o tożsamości w kontekście polskiej kultury i historii, to wcześniej czy później napotkać temat tożsamości podwójnej: polsko-żydowskiej i bliźniaczy z nim temat antysemityzmu. Pojawiają się one również w rozmowie z pisarką Bożeną Umińską-Keff.

Wreszcie: zabawne i błyskotliwe śledztwo w sprawie tożsamości literackich dam (Jane Austen, Charlotte Brontë, Funny Burney czy Doris Lessing – dla przełamania klasyki). Polecam.

***

Poza tym: sporo północnej Europy: Edynburga, Islandii i Wysp Owczych. Rozmowy, recenzje i liczne artykuły wyrastające spoza głównego nurtu tematycznego.

***

W OBJĘCIACH X MUZY

Tych dwoje zagubionych wśród książek to śliczna Audrey Hepburn (Jo) i roztańczony Fred Astaire (Dick) w filmie z 1957 roku – Zabawna buzia (Funny Face). Panienka z księgarni i fotograf, który chce uczynić z niej modelkę. I ta „bukinistyczna” sceneria!

A  to tylko jeden z wielu filmów, które rozgrywają się w tak miłej molom książkowym atmosferze. Antykwariaty, księgarnie, biblioteki… a wśród nich toczące się spiski, zdrady, miłości…i różne codzienne zdarzenia. Film kocha książki – nieprawda, że tylko wtedy, gdy służą do stworzenia specjalnych efektów pirotechnicznych. ;)

Zapraszam do filmowej wyliczanki przygotowanej przez Karolinę Kundę-Kuwieckij, Sceny filmowe wśród książek („Archipelag” nr 6, s.49-53).

Wyliczanka połączona jest z konkursem, a nagrodą w nim jest świetna książka, zrecenzowana na łamach „Archipelagu” (Niebezpieczne związki i udane małżeństwa – s.46-48).

„Związki literatury i filmu są jak małżeństwa lub mniej formalne układy, które – brane pod lupę – muszą zmierzyć się z podstawowym kryterium: pytaniem o wierność. Profesor Alicja Helman (pod której redakcją ukazał się omawiany tytuł) wprowadziła niegdyś do szerokiego obiegu sformułowanie „twórcza zdrada”. Adaptacje nigdy nie są wierne pierwowzorom. (…) «Twórcza zdrada» bywa nie grzechem, lecz błogosławieństwem.”

Od Cervantesa do Artura Péreza-Reverte`a. Adaptacje literatury hiszpańskiej i iberoamerykańskiej, pod red. Alicji Helman i Katarzyny Żyto, Fundacja Kino, Warszawa 2011.

„Fundacja Kino zainicjowała tym tytułem cykl wydawniczy «Literatura na ekranie».  To próba rejestrowania i badania, w jaki sposób układają się relacje w mariażu obu sztuk. Kluczem doboru materiału jest przynależność adaptowanego tekstu do kanonu literatury narodowej lub do określonego kręgu językowego. Tom pierwszy proponuje podróż hiszpańską. Półwysep Iberyjski i Ameryka Łacińska stanowią tu punkt wyjścia, ale żadne granice nie obowiązują kinematografii. Don Kichot trafia w ręce reżysera z Rosji, Macondo przeniesiono do Japonii, Borgesowska parabola ukonkretnia się we Włoszech (Bertolucci), a za bibliofilską opowieść o książkach, które kosztują życie (Klub Dumas) zabiera się reżyser polskiego pochodzenia i zaprasza do gry aktorów amerykańskich, francuskich, szwedzkich. Jeśli więc podtytuł uśmiecha się kusząco do miłośników kultury hiszpańskojęzycznej, to lektura esejów trafi do przekonania i tym, których interesuje przekraczanie kulturowych granic.”

Tamaryszkowe teksty, które cieszą się ze swego bycia w „Archipelagu”, są trzy. Powyższa recenzja, kończący numer Quiz (…a propos) – którego pytania korespondują z tekstami Magazynu (ale można na nie odpowiadać niezależnie od lektury) oraz esej Muszkieterowie i diabeł.

Tak, tak, bo mój niedokończony cykl: Muszkieterowie z przymrużeniem oka (odsłony były dwie z zaplanowanych trzech) – to skrawki wcześniejszego wczytywania się w relacje między trzema dziełami. Pierwszym jest powieść przygodowa Aleksandra Dumas, Trzej muszkieterowie. Drugim – świetny bibliofilski kryminał erudycyjny – Klub Dumas Artura Péreza- Reverte`a. Książka, którą wielu z Was zna. Dwie splątane intrygi dotyczą szukania ksiąg i potwierdzania ich autentyczności. W intrydze pierwszej chodzi o rękopis rozdziału z powieści Dumasa (stąd przenikanie muszkieterskich wątków do historii hiszpańskiej z końca XX wieku). W drugiej intrydze chodzi już naprawdę o Diabła i o księgę, za pomocą której można go przywołać. Oczywiście, trzecim tekstem, który dopełnia moje śledztwo, jest film Romana Polańskiego, Dziewiąte wrota (1999). Polański adaptował powieść Péreza- Reverte`a.

Ktoś powie, że muszkieterowie to bajeczka, że co można w niej znaleźć, co dotyczyłoby nas? Można, można. Zresztą, niech odpowiadają ci, którzy narobili tu największego zamieszania, bohaterowie hiszpańskiej powieści.

„Dla literatury czas jest jak powódź, podczas której Bóg wypatruje swoich. Ciekaw jestem, czy znajdzie pan bohatera, który przetrwałby nawałnice dziejowe tak świetnie jak d`Artagnan… i może jeszcze Sherlock Holmes Conana Doyle`a…”

***************************

„  – Jak mniemam, czytał pan te książki.
– Oczywiście. Jak wszyscy”.

****************

„Kiedy ludzie dojrzewają, stają się flaubertystami albo stendhalistami, opowiadają się za Flaubertem, Lampedusą, Garcíą Marquezem, Durrellem czy Kafką… Zaczynamy się od siebie różnić, czasem nawet kłócimy się. Ale jednym mrugnięciem potrafimy się porozumieć na gruncie paru magicznych książek i autorów. Dzięki nim poznaliśmy kiedyś świat literatury bez potrzeby wyznawania jakichś dogmatów czy wkuwania mętnych teoryjek. To nasza prawdziwa wspólna ojczyzna: opowieści wierne nie temu, co człowiek widzi, ale temu, o czym marzy”.

Zapraszam do lektury.

PS.

Jeśli „Archipelag” budzi czyjąś sympatię i Ktoś chciałby miłym gestem to wyrazić, może oddać swój głos w 5.edycji konkursu na najlepszy serwis internetowy o książce: PAPIEROWY EKRAN. „Archipelag” jest w dziesiątce nominowanych. Dziękujemy.

u wiedźmy w zawrociu

Hanna Kowalewska, Tego lata, w Zawrociu, Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 1998

Zacznę od kręcenia nosem, ale ten gest nie będzie ostateczny, bo lektura pozostawiła po sobie przyjemne wrażenie.

Książka Kowalewskiej, nie debiut, ale pierwsza z pięciu opowieści o Zawrociu (ta najświeższa ukaże się na dniach) została doceniona nagrodą dwu wydawnictw (Zysk i S-ka oraz Świat Książki). To tłumaczy anons na okładce i powielaną w licznych prezentacjach formułę: „najlepsza powieść roku 1997”. Bez żartów… Przypomnę, że tego roku opublikowano Prawiek i inne czasy Olgi Tokarczuk. Ba! to był ten czas, kiedy Wydawnictwo Literackie MUZA wypuściło na świat Widnokrąg Myśliwskiego. Wobec takich faktów czyjeś subiektywne opinie nie powinny się pysznić na okładce, bo budzą podejrzliwość.

Tego lata, w Zawrociu nie było dla mnie lekturą równie intensywną jak wyżej wymienione tytuły. Co więcej, nie do końca umiem zaakceptować dwa kluczowe rozstrzygnięcia autorki. Po pierwsze pomysł narracyjny, po drugie nagromadzenie znanych klisz.

Narracja prowadzona jest przez główną bohaterkę, która pisze pamiętnik. Ściślej: pamiętnik pisał niegdyś jej dziadek, po jego śmierci (zostawiając jedną niezapisaną stronicę) pisała babka, a gdy w spadku po niej bohaterka otrzymała dom na wsi, wraz z łąką, sadem, ogrodem, wraz z wnętrzem, czyli fortepianem, starymi meblami, tajemniczym strychem i pamiętnikiem właśnie – to i ona zostawiła jedną stronę i pisze ciąg dalszy. Bohaterka, młoda kobieta, Matylda, niezależna od ludzkiej opinii i doświadczona poszarpanym związkiem sprzed lat i samotnością w obecnej relacji z mężczyzną, jest ciekawą antytezą swojej babki. Zerwane relacje, obcość i niechęć, jaką odczuwa wobec kogoś, kto tak ponad miarę ją obdarował, a zarazem decyzja, by wejść w skórę babki (dom, pamiętnik) to ciekawy punkt wyjścia.

Ale drażni mnie, że choć Matylda manifestuje swój dystans, zarazem niezwykle przenikliwie czyta w duszy swej babki. Wolałabym, by Kowalewska wymyśliła jakiegoś nadrzędnego narratora i pozwoliła Matyldzie mniej rozumieć. Paradoksalnie – wtedy rzeczywiście mogłabym uwierzyć, że dziewczyna coś powoli odkrywa. Tymczasem ona zbyt wcześnie wchodzi w nie swoje buty. Narracja personalna odsłania od pierwszych chwil bardzo dużo. Wiem, kim jest Matylda już od początkowych rozdziałów. Jeszcze nie ujawniono przede mną perypetii, tajemnic, zależności, a ja nie mam wątpliwości, że ta niebojąca się samotności, lubiąca innych drażnić (zwłaszcza ciotkę Irenę) dziewczyna jest wrażliwa, otwarta na naturę, konfrontująca swe życie z przeszłością. Nieprawda, że dopiero przyjazd do Zawrocia ją zmienił. Od pierwszych stron Matylda jest ulepiona według babcinego genotypu i powróciła do siebie. To się słyszy w języku. Jest więc antytezą (rewersem) swej babki i kopią jednocześnie. „Kopią” bez negatywnych, wtórnych skojarzeń.

Druga sprawa, która odrobinę mi przeszkadza, to znane chwyty, klisze, po które Kowalewska sięga w sposób jawny.

Bo co my tu mamy? Dychotomię miasto – natura (nie wieś, bo babka mieszkała poza wsią, w pięknym dworku odgrodzonym murem). Scena, w której Matylda przeżywa burzę i uświadamia sobie, że w mieście nigdy by jej tak nie odczuła…, gdy czuje smaki, dostrzega barwy i fakturę rzeczy…  prowadzi do dobrze znanego spostrzeżenia, że intensywnie żyje się na łonie natury a nie w miejskim kurzu i zaduchu. Poza tym: pamiętniki, skarby znalezione na strychu, ukrywana miłość, sobowtór (lub przynajmniej ktoś, kto próbuje się podszyć, czy naśladować babkę), stare listy miłosne…

Zastanawia mnie ta składanka fabularnych pomysłów, jakby celowo nieoryginalna. Ale jaki cel się w tym kryje…?

Podoba mi się natomiast dialog z Cudzoziemką Kuncewiczowej. Nie wiem, czy świadomy, ale zakładam, że tak. Za dużo tu jest zbieżności.

Babka Matyldy żyła muzyką. Szanowała tych, którzy potrafili otworzyć się na piękno, którzy pełnię życia utożsamiali z doświadczaniem harmonii, dążeniem do doskonałości. Tak również postrzegała Boga: jako doskonałość, nie miłość. Dzieliła życie z mężczyzną, którego nie potrafiła pokochać, choć – inaczej niż Róża z powieści Kuncewiczowej – umiała się z nim zaprzyjaźnić. W tle unosiła się jednak inna, zaprzepaszczona namiętność, przypominana kilka razy w roku przez pocztówki z różami przesyłane jako dowód pamięci i niepozwalające zapomnieć. Muzykę uznała za przeznaczenie dla swych dzieci: unieszczęśliwiła nią Krystynę i wyrzekła się córki, gdy ta porzuciła karierę; toksyczną opieką otacza utalentowanego wnuka, Pawła.

Kto pamięta powieść Kuncewiczowej, ten wie, że jej bohaterka wszędzie czuła się cudzoziemką, nigdzie u siebie. I dopiero w ostatnim dniu życia przeżywa przemianę, próbuje naprawić co się da i z bólem wyznaje, że nie żyła, że zapomniała kochać, ścigając niedostępne miraże. Babka Matyldy ma więcej czasu, by ostatniej miłości życia (miłości do wnuka) nie zmarnować, ale i ona potrzebowała przebudzenia: „Czy ja żyłam, Maurycy? Czy to na pewno było życie?” (s.127) Inaczej Kowalewska rozgrywa obcość: babka co prawda jest postrzegana jako obca przez ludzi z wioski, ale u siebie, w Zawrociu, zna każdą piędź ziemi, każdy dźwięk i smak. Poza tym, choć pierwsze zdanie powieści nazywa ją „starą, złośliwą kobietą” – dalsze karty odkrywają, że była niezwykle silna, świadoma swej siły i mądra. Krotko mówiąc: wiedźmą była!

„… czarownice to nie są osoby, które mają nadprzyrodzony dar i kontakt z mocami piekielnymi, one tylko wiedzą to, co powinni wiedzieć inni. Głupota ogółu robi z mądrych kobiet wiedźmy. Tak właśnie stało się z tobą, babko. Całe życie ten chłód i obcość. Nie mogłaś się wtopić w tłum, bo i tak wyplułby cię przerażony tym, że prześwietlasz ich myśli, wiesz o grzeszkach, przewidujesz intrygi i odgadujesz najskrytsze plany.” (s.91)

To jest ciekawe w tej powieści, że jej główny charakter (babka, nie Matylda) jest taki niejednoznaczny. Przekonuje do swej mądrości, gdy widzimy jak nie narzeka, jak bierze życie w swoje ręce, jak nie godzi się na bylejakość.  Ale gdy po latach spotyka się z córką na pogrzebie Maurycego (męża pierwszej i ojca drugiej) szokuje swą bezceremonialnością:

„Kim jest ta utuczona, zaniedbana kobieta, która uważa się za moją córkę? Czy urodzenie dziecka skazuje nas na  nie po wsze czasy? Zresztą, to przecież ona zdecydowała o przecięciu pępowiny. [miała alternatywę: albo narzeczony albo matka] A teraz patrzy wilgotnymi, krowimi oczyma. Doprawdy, nie wiem, kto to jest. Na pewno ktoś obcy i nudny. Dlaczego miałabym rozmawiać z tą obcą i nudną kobietą?” (s.27)

Mocne. Choć inspirowane biblijną Mądrością Syracha:

„Ani synowi, ani żonie, ani bratu, ani przyjacielowi/ nie dawaj władzy nad sobą za życia,/ (…)
Póki żyjesz i tchnienie jest w tobie,/ nikomu nie dawaj nad sobą władzy./
Lepszą jest bowiem rzeczą, żeby dzieci ciebie prosiły,/ niż żebyś ty patrzył na ręce swych synów./
W każdym czynie bądź tym, który góruje,/ i nie przynoś ujmy swojej sławie.” (s.20)

Tym, co pozostaje po lekturze tej powieści jest również przyjemność czytania, spotkanie z odświeżającym stylem, który cechuje wrażliwość i oryginalność patrzenia. Nie przekonywała mnie ta pierwszoosobowa narracja pamiętnikarska. Ale z drugiej strony… Matyldę można polubić właśnie za sposób, w jaki opisuje świat. Gdybym miała wyszukać swoje ulubione fragmenty, byłyby nimi te, w których próbuje zanurzyć się w sferę doznań zmysłowych: gdy smakuje jabłka, uczy się nazywać motyle czy polne kwiaty, gdy wystaje na deszczu, podąża za psem… mówi o swym pragnieniu ciała Michała (choć wie, że go nie kocha). Takie drobiazgi. Są lepsze niż niektóre dialogi (te z ambicjami wyjaśnienia zbyt wielu zawiłości, które lepiej zostawić niedopowiedziane). A to znaczy, że w starciu: język i akcja – wygrywa język.

O pozostałych tomach cyklu Hanny Kowalewskiej piszę w poście przelot bocianów.

zachwyt Allena

Już postanowiłam, że o paryskim filmie Allena nie napiszę ni słowa. Miło mi było go obejrzeć, bo wycieczka nad Sekwanę – czy to dzisiejszą, czy to z lat 20., czy jakąkolwiek inną – to podróż, którą wybiera się w ciemno. Sekwana płynie, woda nieustająco się przetacza, a wraz z nią zmienia się wszystko (panta rhei), ale akurat mit Paryża pozostaje niezmienny.

Pomysł, by zakochany w tym mieście początkujący pisarz przeniósł się w czasie do Paryża lat 20. i spotkał charyzmatycznych artystów z tamtych lat, jest zabawny i obiecujący. Żartobliwe potraktowanie marzenia o złotym wieku (każdy gdzie indziej lokuje go na osi czasu) sugeruje, by zmrużyć oko. A popisowa gra aktorów wcielających się w Hemingwaya, Picassa, Buñuela, Fitzgeraldów czy Gertrudę Stein – warta jest docenienia i doceniona została.

I dlatego niczego nie planowałam już dodawać, bo nihil novi dorzucić nie potrafię. Woody Allen sam tyle zawsze nagada, nakomentuje, nadzieli włosów na czworo, że czupryna z nich się piętrzy jak pióropusz. I na co jeszcze moje piórko, mój pisk (umiarkowanego) zadowolenia…, skoro zachwyca się sam Allen? Bo to jest przecież film o zachwycie. A fascynacja głównego bohatera, Gila, to zachwyt na wskroś Allenowski. Czyli euforycznie-neurotyczny. Taki, że miewam problem, by rozpoznać, czy to prawdziwy entuzjazm, czy  komiczna groteska.

W tym odnajduję pretekst dla swojego pre-tekstu: czy Allen się zachwyca czy komicznie zachwyt przedrzeźnia?

By prześledzić mylące tropy, wrócę więc do seansu sprzed miesiąca i do dokumentu sprzed dwóch lat, i do filmu, który powstał 16 lat temu, ale ja poznałam go przed chwilką.

w deszczu najpiękniej

O północy w Paryżu, reż. Woody Allen, USA 2011.

Rozpoczynająca film sekwencja pocztówkowych obrazów  z Paryża jest romantyczna (odrobinę nachylona w stronę kiczu) i pokazuje to, co każdy widzi, gdy myśląc „Paryż”, zamknie oczy. Znane miejsca, ładniutkie zdjęcia, aurę paryskiego wdzięku.

Zachwycać się turystycznym Paryżem to nie grzech. Budzi się jednak wątpliwość, czy Gil jest w Paryż wtajemniczony, czy rzeczywiście wie o nim coś istotnego, czy też jak towarzysząca mu narzeczona (jej rodzice i para przyjaciół) dryfuje po powierzchni.

Gil chciałby tu mieszkać, chciałby spotykać sławnych ludzi, moknąć w deszczu i…dodajmy za niego: stepować w piruetach i pogwizdywać I`m singing in the rain…

O, niech nikogo nie zmyli blond fryzura Owena Wilsona! Gdy duże dziecko wyczekuje o północy na magiczny samochód (wehikuł czasu), jest niczym kopia Woody`ego. Podobnie, gdy wykrzykuje z emfazą: „To niesamowite miasto! Nie znajdziesz drugiego takiego na całym świecie!” lub gdy z niedowierzaniem powtarza nazwiska przedstawianych mu osobiście nieśmiertelnych (ale przecież od lat nieżyjących!) legend artystycznego świata. Zachwyca się czy kpi?

Zachwyca się, zachwyca… Tylko musi być odrobinę śmieszny, więc jest taką amerykańską fuzją bezgranicznej admiracji i dziecięcego zdziwienia.

królik w kapuście

Czasami życie bywa znośne, reż. Katarzyna Kolenda-Zaleska, 2009.

Ponad rok temu powstał dokument telewizyjny portretujący Wisławę Szymborską. Podróżującej poetce towarzyszy dziennikarka (Katarzyna Kolenda-Zaleska), przyjaciele, znajomi. Pojawiają się również ci, którzy mają być dla Szymborskiej niespodzianką, takie króliki z magicznego kapelusza. To troje szczególnie przez poetkę szanowanych osobowości. Jest Vaclaw Havel, Jane Goodall (opiekunka szympansów) i Woody Allen.

Szymborska ogląda w kinie specjalnie dla niej nagrane pozdrowienia od Allena. Reżyser jest zaskoczony wyróżnieniem, niesamowicie skromny, wdzięczny za kartkę z collagem wykonanym przez poetkę. Zaskoczenie, zachwyt, ujmujące pomniejszenie własnej wartości. Wszystko to w wymiarze XXL.

Woody Allen o Szymborskiej: „Jestem jej wielkim wielbicielem. Przeczytałem wszystko, co napisała i czytam w kółko. Ja jestem uważany za dowcipnego, zabawnego człowieka, ale to jej dowcip góruje nad moim. Jest niezmiernie dowcipną poetką. Mądrą. Ma wielki wkład w moje zadowolenie z życia.”

Oczywiście, jako fanka poezji pani Szymborskiej mogę tylko przyklasnąć. Ale coś nie mogę właśnie, bo nie wiem, czy Allen mówi to serio, czy się wygłupia. Sytuacja nie sprzyja ironii, więc przyjmuję jego wyznanie za prawdziwe. Ale albo amerykańska kultura ma inne standardy albo ja mam pod skórą podejrzliwość. To, że Woody Allen czyta Szymborską jest ok. Podobnie, gdy dostrzega jej dowcip. Ale żeby z tego powodu nie sypiać po nocach? „Wiele jej wierszy miało wielki wpływ na moje życie. A ten najbardziej, ponieważ jestem hipochondrykiem. Uderzył mnie tak mocno, że czasem budzę się w nocy i myślę o nim. Znowu go przeżywam. Bo jego treść ma dla mnie ogromne znaczenie.” Z wolna się przyzwyczajam, lecz gdy dorzuca, że wycinanka od Szymborskiej znaczy dla niego więcej niż otrzymane nagrody filmowe ( „te wszystkie głupie złote statuetki”), to nie wiem: zachwyca się, czy kpi?

Zachwyca się, zachwyca… Tylko uderza w ton autoironii, więc dźwięk się niesie i potężnieje.

a chór radził: zachowaj umiar!

Jej wysokość Afrodyta, reż. Woody Allen, USA 1995.

Główną rolę powierzył Woody Allen sobie samemu. Lenny jest dziennikarzem sportowym i pisarzem, jego żona zajmuje się własną karierą. Decydują się na adopcję dziecka, a kiedy rozpoznają, że chłopczyk jest nad wyraz inteligentny (co za geny! jakie IQ!), Lenny postanawia odszukać jego matkę, poznać prawdę, gdyż  – jak to się mówi – prawda nas wyzwoli.

Cóż, odnaleziona Linda Ash (w branży znana pod pseudonimem Judy Orgazm) jest głupiutką panienką o życzliwym serduchu i dużej vis comica. Rozczarowanie, bo Linda jest prostytutką. Oczarowanie, bo Lenny bardzo jednak chce ją poznać bliżej.

Wszystko to rozgrywa się przy wtórze starogreckiego chóru, który po części trzyma się roli (komentuje, wygłasza sentencje i przestrogi, grzmi patosem), a po części dostosowuje się do ironicznych i trywialnych wymiarów współczesności. W ostatniej scenie tańcuje niczym obsada musicalu.

Nieokiełznany zachwyt Allena i takaż sama histeria nabierają mocy sprawczej: Lenny wszystko, co mu potrzebne, osiąga sam, wysyłając Fatum do kąta. Nic to, że chór przypomina Edypa (niebezpieczne gry w adopcje; uparte szukanie prawdy, nie wiadomo po co), nic, że Kasandra rozpacza, a koryfeusz próbuje przywołać Allena do rozsądku. Przestrzegają, by nie bawił się w boga. Lenny, choć wygląda na przegranego, choć na wezwanie, by wzorował się na Achillesie, odpowiada, że nie daje rady („Achilles miał tylko piętę Achillesa. Ja mam całe ciało Achillesa”.), to jednak stawia na swoim.

Ostatnie kwestie chóru brzmią niczym pełne zachwytu memento: „Czyż życie nie jest ironią? Życie jest niewiarygodne. Cudne! Smutne. Wspaniałe!”

Jasne. Powtórzę więc pytanie: czy Allen się zachwyca czy żartuje? Czego by nie powiedzieć o Allenowskich zachwytach, przyjdzie jednak czas na sprostowanie, gdy w innej kwestii, inny bohater, poprawiając okularki, wyrazi swój skrajny pesymizm. A ten pesymizm będzie tak radykalny, że znów się zastanowię: narzeka Woody Allen czy sobie kpi?

**********

Woody Allen (skądinąd):

„Dwie kobiety spędzają wczasy w pensjonacie. Jedna mówi: jakie tu mają niedobre jedzenie, a druga dodaje: no i w dodatku takie małe porcje. To samo myślę o życiu. Jest pełne bólu, cierpienia i nieszczęść, a na dodatek tak szybko przemija.”

„Świat niewidzialny istnieje, bez dwóch zdań. Kwestia tylko, jak daleko to jest od śródmieścia i do której otwarte?”